529,5 km na rowerze w dwa dni, bez przerwy, a dokładniej niecałe 27 godzin na siodełku. Bez spania, bez dłuższego odpoczynku, z przerwami jedynie na posiłki i łyk izotonika z bidonu. Taką wyprawę rowerową zaliczył jeden z naszych fotografów. Start i meta były w Lądku Zdroju, a droga wiodła przez Stronie Śląskie, Brno, Hradec Kralove, Broumov, Kłodzko oraz wiele mniejszych wsi i miast, w Polsce oraz głównie w Czechach. Przeczytajcie jego relację z wyprawy!
Wystartowałem o godzinie 8.00 z Lądka. Pierwsza ważna historia wydarzyła się już po przejechaniu kilkunastu kilometrów, przed podjazdem na przełęcz Płoszczyna. Znalazłem na środku szosy małe zwierzątko, gryzonia. Może to było młode wiewiórki, może jakiejś łasicy, nie wiem. Leżało na asfalcie, wyraźnie już przemarznięte i głodne. Tak mocno tuliło się do mojej dłoni… Zapytałem miejscowych, czy nie jest to jakieś zwierzę z inwentarza, ale nie wykazali nim żadnego zainteresowania. Gdybym tylko miało to sens, wziąłbym maleńtasa ze sobą i wykarmił pipetą z mlekiem, ale w tym miejscu, w czasie wyprawy… nie miałbym go jak ze sobą wozić. Położyłem go w pobliskim lesie licząc po cichu na to, że matka go odnajdzie. Potem całą drogę towarzyszyły mi wyrzuty sumienia, że zostawiłem go na pewną śmierć.
Dalsza droga przebiegała dość spokojnie. Miało być pochmurno i deszczowo ale ku mojej uciesze po paru godzinach rozpogodziło się, a potem zrobiło się nawet upalnie. Już koło południa chłodziłem się kilkoma lodami truskawkowymi. Do końca dnia mijałem malownicze wioski i miasteczka z uroczymi starówkami, zamkami na wzgórzach, kościółkami.
Wieczorem dotarłem do Brna. Miasto z przepiękną starówką, z całą pewnością warte odwiedzenia. Zjadłem powiększony zestaw CBO i wypiłem pierwszą w czasie tej wyprawy, a najgorszą w całym swoim życiu, kawę. Z litości nie powiem w jakiej restauracji. Całe szczęście, że było to podwójne espresso, przynajmniej zadziałało pobudzająco.
Z Brna wyjechałem już po zmroku, mijałem przepiękne krajobrazy, niestety o ich pięknie trudno było się przekonać z powodu panujących już ciemności. Ochłodziło się i zaczęło lekko mżyć. Nadszedł mój pierwszy kryzys. To zjawisko, które występuje zawsze, na każdej dłuższej wycieczce. Nie ma sensu z nim walczyć, trzeba go cierpliwie przeczekać.
Kilkadziesiąt kilometrów z Brnem wjechałem do Vysociny, krainy lekko pofałdowanej, ale leżącej kilkaset metrów powyżej otaczających ją terenów. Ponad dwukilometrowy podjazd o średnim nachyleniu 12% postanowiłem przejść piechotą. Czułem się dziwnie słabo i miałem wrażenie, że w tej kondycji nie dojadę do końca. Zacząłem nawet rozważać pomysł ominięcia Jihlavy.
Ostatecznie zdecydowałem się przez nią przejechać i to, jak się później okazało, był doskonały pomysł. Znalazłem otwartą stację benzynową, na której przebrałem się w grubszą odzież, zjadłem coś ciepłego i wypiłem kolejne dwie kawy. To mnie odbudowało, rozgrzałem się, odzyskałem siłę i energię. Przestało padać, więc jechało mi się już zdecydowanie lepiej.
Blady i mglisty świt zastał mnie gdzieś w okolicach Pribyslavia. Rozpadało się, więc stanąłem i ubrałem ortalionowe spodnie, kurtkę i ochraniacze na buty. Gdy tylko skończyłem tę mozolną czynność przestało padać – OK, rozbieram się, wszystko skrupulatnie pakując do torby podsiodłowej. Który to już raz dzisiaj?
O 6 rano dojechałem do miejscowości o uroczej nazwie Zdirec nad Doubravou, tam stacja benzynowa należąca do polskiego potentata ugościła mnie kolejną kawą i przepyszną kanapką. Mmmm… Powolutku pomknąłem w kierunku Pardubic. Miasto znane z wyścigów konnych przywitało mnie słońcem i piękną pogodą. Wpadłem do Maca na śniadanie. Od dwóch godzin „łaziła za mną” jajecznica i powiem, że mile się zaskoczyłem. Można ją w Macu zamówić i wcale nie najgorzej smakuje. Naprawdę.
Zatankowawszy trochę kalorycznego paliwa popędziłem w kierunku Hradca Kralove. Powoli robiło się gorąco, a mnie kończył się kolejny bidon z piciem. Skąd wziąć wodę w niedzielny poranek, gdy wszystkie sklepy są pozamykane? Najlepiej zjechać na cmentarz. Na każdym cmentarzu jest woda, jeśli nie w kranie to przynajmniej w pompie. Przy okazji napełniania bidonów trochę się umyłem. Musiało to ciekawie wyglądać w oczach starszych pań odwiedzających nagrobki swoich dawno zmarłych mężów.
Ciekawa sytuacja spotkała mnie w miejscowości Jaromer. Nawiasem mówiąc warto zwiedzić to miasteczko, a w zasadzie dawne koszary i fortyfikacje. Wjechałem na teren fortecy i co widzę? Dziesiątki rozbitych namiotów i tłumy ludzi koczującyh wszędzie, gdzie się da. Pomyślałem sobie – to ciekawe, że jaromerskie fortyfikacje mają tylu zwolenników, a rozbijać namioty można dosłownie wszędzie. Po kilkuset metrach zrozumiałem o co chodzi. Wszyscy ubrani na czarno, dziewczyny z czarnymi paznokciami, takim samym makijażem. Trafiłem na festiwal muzyki z gatunku, który uprawia nasz rodzimy Nergal. Przebiłem się jakoś przez tłumy i wyjeżdżałem powoli z miasteczka, kiedy ze sceny runęła lawina dźwięków. Ciekawych, zaprawdę.
Mocny i gorący wiatr wiejący w plecy popychał mnie w kierunku Broumowskich Ścian. Upał jak diabli, a tu objazd i do pokonania gratisowa ścianka o kilkusetmetrowym przewyższeniu. No fajnie, szczególnie, gdy ma się ponad 400 km w nogach.
Była sobota i powoli zbliżała się godzina, w której wszystkie sklepy w Czechach są już zamknięte. Miałem ochotę na coś zimnego, ale byłem pewien, że niczego nie kupię. Wymyśliłem nawet hasło – Gdzie w Czechach zastanę otwarty sklep po godzinie 15? W Tłumaczowie.
I tu się pomyliłem, bo kilkaset metrów dalej natrafiłem na otwarty sklep prowadzony przez skośnooką obsługę. Było w nim wszystko, od plastikowych pierdół służących do niczego po pyszne lody, zimną wodę i takie samo piwo. No to chwilę przy tym sklepie postałem.
Przede mną jeszcze jedna ścianka, przeskok przez góry Adrspachu w kierunku Broumova, na szczęście tym razem był to ostatni trudny podjazd. W nagrodę dziki zjazd do Broumova, gdzie zjadłem chyba najsmaczniejszą pizzę w swoim życiu. Tak, tak, jak mawiał Sokrates, głód jest najlepszym kucharzem. Chwilę potem byłem już w Polsce i uderzyłem w kierunku Kłodzka. Po drodze trafił się jeszcze jeden idiota w czarnym BMW, który jadąc z prędkością ± 100 km/h wyprzedził mnie na trzeciego, mijając dosłownie na żyletki. Wiadomo, wszyscy jesteśmy Kubicami.
Około 20 kilometrów przed domem ponownie opuściła mnie energia. W nogach miałem już ponad 500 km, od 12 godzin byłem bez kawy. Nadciągał drugi kryzys. Powoli słabłem fizycznie, a świadomość też zaczynała płatać figle. Widzę samochód jadący po mojej lewej stronie, a słyszę go po mojej prawej stronie. Freak. Na szczęście do domu było już naprawdę blisko.
Zapis trasy na Stravie:
https://goo.gl/ALJsPm
Arek